niedziela, 26 maja 2013

Rainbow

Mam mieszane uczucia. Było zupełnie inaczej, niż na Rainbow w Serbii, czy na Słowacji. Przybyło dużo ludzi ze skłotów, którzy chyba średnio sobie radzą w życiu. Matka, której  zabrano dziecko, potem inna laska z objawami schizofrenii. Koleś, który opowiada o swoim nowonarodzonym dziecku, a nad ranem widzę jego gołe pośladki pod śpiworem jednej z dziewczyn. Coś ciężkiego wisiało w powietrzu. Mało było tej beztroski, kiedy rainbow traktuje się bardziej jako wakacje niż normalny tok życia. Padał deszcz, więc siedzieliśmy wszyscy razem pod jedną wiatą, w sumie skazani na siebie. Dziesięć rainbowowych piosenek lecących bez przerwy, nieustające ''dasz mi szluga?'', ''czy jest herbata w tym garnku?''. Po kilku dniach przyjechało kilka osob bardziej przyswojonych do życia. Przywieźli nową energię do działania, wreszcie coś komuś się  chciało. Zamiast jednego posiłku dziennie nagle mieliśmy dwa.
Z drugiej strony bycie razem. Siedzenie na trawie i w tipi. Granie, śpiewanie piosenek. Koncentrujesz się na tu i teraz, na tym właśnie momencie. Cały dzień gotujesz, nosisz wodę, pilnujesz, żeby ogień nie zgasł, szukasz ziół na obiad i to zajmuje cały czas. Niby to jest nuda, ale zamienia się w całe twoje życie.

Bliźniaczki. Super rezolutne dziewczyny, lat osiem. Mają  androgeniczną urodę, szerokie nosy, wielkie migdałowe niebieskie oczy i rozczochrane blond włosy do ramion. W obecności starszych niewiele mówią, tylko patrzą się na siebie porozumiewawczo. Kiedy zaczną mówić, jedna zaczyna, a druga kończy. Albo po prostu przechodzą płynnie na francuski. Kiedyś zaczęły mi dumnie opowiadać o swojej patchworkowej rodzinie. Mają dwie mamy, dwóch tatów, pięć babć i czterech dziadków. Mają trzy domy. Jeden  we Francji, drugi u taty na Roztoczu, a trzeci w Lublinie. Pierwsze trzy dni na rainbow spędziły ze swoją macochą, po dwóch dniach przyjechała ich mama z nowym pięciomiesięcznym bratem  i swoim chłopakiem. To chyba jedyna normalna rodzina, którą widziałam w Bieszczadach.

Agnieszka, zupełnie odrealniona, ale chyba ze wsparciem rodziny, co ją odróżnia od reszty freaków rainbołowych. Od półtora roku je raw food, nie pracuje, nie studiuje. Zajmuje się badaniem siebie. Wydawał mi się trochę infantylna i nawiedzona, do czasu, kiedy zagrała piosenke w tipi. Zaczęła śpiewać jak Tracy Chapman, grała mistrzowsko na gitarze. Nie wiem, czy sama wymyśliła te piosenki, czy nie, ale wbijały w ziemię.

Zimno w nocy. Tak nieprzyjemne, ze siedzisz przy ognisku do rana, tylko po to, zeby nie iść do zimnej chałupy. Zakładam na siebie wszystkie ubrania, które mam. Rajstopy, spodnie, dwie pary skarpetek, wełniany sweter, kurtkę pożyczoną od Aśki. Znajduję gdzieś koc i owijam nim stopy. Włażę do śpiwora, ale i tak po kilku godzinach budzę się z zimna. Rano wypełzam z chałupy na dwór, szukająć swiatła i ciepła. Opuszczam to noclegowisko dla bezdomnych, pełne ludzi zawiniętych w kokony. Kładę się na trawie i zasypiam.

Jest jeden posiłek albo dwa dziennie. Wszystko zależy od tego, czy komukolwiek chce się zacząć gotowanie. Jeśli nie ma żadnego chętnego, to nie ma posiłku. Jak już się zbierze jakaś grupa, to jeden zostaje wybrany foculiserem. Nie szefem, czy kierownikiem, ale kimś w rodzaju ''inspiratora''. Idzie do spiżarni, dopiera produkty i sugeruje pozostałym, co należy obrać i pokroić. Jest to dość ciężka funkcja, bo ciężko okiełznać grupę hipisów, którzy nie znają etosu pracy. A na rainbow nie ma szefa, kogoś wyższego pozycją od pozostałych.

Reguły: nie wpuszczaj swojego psa do kręgu, dekoncentruje i rozprasza energię.
Zdobyte informacje:
Przytulia-robi się z niej podpuszczkę do sera
Pesto z czosnku niedźwiedziego